Obudziłem się... Sam nie wiem gdzie. Pierwsze co ujrzały moje oczy to brudny sufit. Naprawdę ohydny, farba odpadła najwidoczniej już parę lat temu, dzięki czemu powstały te jakże urokliwe dziury, ukazujące spróchniałe drewno. Spróbowałem się podnieść, jednak szybko przekonałem się, że nie był to najlepszy pomysł, ponieważ ból zaraz rozłożył mnie z powrotem na materac. Czy raczej jego szczątki, które wydawały pode mną niepokojące odgłosy. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. To nie był nawet pokój, bardziej strych, a funkcję wejścia pełniły schody z połamaną balustradą. Panował tu ogólny nieład, żeby nie powiedzieć chaos. Chyba łatwiej byłoby wyliczyć czego tu nie było. Wszelkiego rodzaju szmaty, skrawki chyba skórzanych kurtek, puszki farb, papier, deski, stare, dziurawe buty, części manekinów... Wszystko, wszędzie. Boże, co ja tu robię? Co to za miejsce? Jak się tu... Zaraz. Miałem przecież wrócić do domu, była noc i natknąłem się na te cholerstwa. Tylko kiedy? Wczoraj? Dwa dni temu? Tydzień? I kto mnie uratował, skoro wciąż żyję?
Była tylko jedna możliwość zbadania tego. Z moich ust wydobyło się ciche stęknięcie, kiedy podniosłem się do siadu, starając się ignorować ból. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że nie mam na sobie koszulki, a moją klatkę i boki pokrywają opatrunki, niektóre przesiąknięte krwią. Za to w okolicach brzucha i żeber miałem niezbyt urokliwie wyglądające krwiaki. Żebra były chyba popękane albo połamane. Nie znam się, w każdym razie to uniemożliwiało mi głębsze oddychanie i jakieś zaawansowane ruchy. Dźwignąłem się na nogi, odpychając mocno od prowizorycznego łóżka. Bolało. Przesuwałem stopy po podłodze, póki moje dłonie nie znalazły się na drewnianej poręczy. Spojrzałem w dół, jednak ujrzałem jedynie kawałek podłogi jakiegoś krzesła. Nie za wiele. Poszedłbym tam, ale półnago nie czułem się zbyt pewnie, zwarzając na moje rany po tym pobiciu. Kątem oka dostrzegłem kawałek materiału i ściągnąłem z resztek balustrady coś, co chyba mogło być kiedyś koszulką... Nie było nawet aż tak brudne i rzeczywiście, po bliższych oględzinach okazało się, że to zwykły czarny tshirt z obciętymi rękawami. Zawsze coś. Miałem już swego rodzaju ubranie, tylko problem był taki, że nie bardzo mogłem się ruszać, a te schody nie wyglądały bezpiecznie. Może dam jakoś radę, trzeba spróbować... Wolałem już to, niż siedzieć w tym chaosie i zastanawiać się co ja tu właściwie robię.
Stopnie skrzypiały niemiłosiernie, jednak zatrzymałem się, jak tylko spomiędzy tych skrzypnięć dotarły do mnie skrawki rozmowy. Trzech, czterech... Czterech albo pięciu mężczyzn, tak mi się przynajmniej wydawało. To bardziej brzmiało jak spotkanie przy piwie niż banda morderców, czyhająca na moje życie. Chociaż, jaki morderca by mnie opatrywał? W sumie to nigdy nic nie wiadomo, psychopaty nie przewidzisz. Wziąłem głęboki oddech i zszedłem te kilka kolejnych stopni w dół, kurczowo trzymając się poręczy w obawie przed bolesnym upadkiem. Nie, nie widziało mi się jeszcze skręcić sobie karku na jakichś rozpadających się, wiekowych schodach. Niby prościej i szybciej, niż jakby mieliby mnie zabić, ale... Może jednak nie o to im chodziło, kimkolwiek byli.
Zatrzymałem się przy schodach. To chyba była kiedyś stacja benzynowa. Tak to przynajmniej wyglądało i trzeba było przyznać, że dół był znacznie czystszy niż góra. Z początku nikt nie zwrócił na mnie uwagi, więc miałem okazję się im przyjrzeć. Było ich pięciu. Dwóch z nich siedziało tyłem, za to trzech pozostałych widziałem wręcz idealnie. Jeden miał jaskrawoczerwone, półdługie i niezwykle potargane włosy, drugi, chyba młodszy, był blondynem w czerwonej kurtce, a trzeci miał całkiem zabawnie wyglądające, puszyste afro na głowie. W końcu jednak wzrok całej trójki powędrował ku mnie i nie powiem, żeby to było miłe doświadczenie. Musiałem wyglądać idiotycznie, stojąc jak kołek przy tych nieszczęsnych schodach, jeszcze bezwstydnie się w nich wgapiając. Spuściłem odruchowo spojrzenie w dół. Niech już sobie robią co chcą.
- O, żyjesz! A już się zastanawiałem czy nie wykopać ci dołka za domem - ktoś się zaśmiał, a ja podniosłem wzrok i automatycznie cofnąłem się w panice, kiedy czerwonowłosy się do mnie zbliżył.
- Że- jak- nie, zostaw mnie. Nie chcę dołka, dziękuję- - głos mi zadrżał, a w gardle czułem tą nieznośną gulę, która nie dawała mi wydobyć z siebie sensownego zdania. Zachwiałem się i już byłem przygotowany na upadek, kiedy poczułem ten sam uścisk, który podniósł mnie wtedy z zimnego bruku. Nie, niemożliwe. Że to niby on? Chociaż, jakby się tak zastanowić, to kto inny? Skoro znalazłem się tu z nimi wszystkimi, to na 99% to właśnie oni uratowali mi dupę.
- Spokojnie, nie zrobię ci krzywdy. Chodź, pamiętasz coś w ogóle? - rudzielec uśmiechnął się łagodnie i ostrożnie podprowadził mnie do kanapy przy stoliku. Pokręciłem głową i szybko wcisnąłem się w kąt, zagryzając wargę, by powstrzymać bolesne syknięcie. Spojrzałem krótko na wszystkich po kolei. Nigdy nie byłem dobry w ocenianiu wieku, ale ta dwójka, która wcześniej siedziała tyłem, na pewno była starsza od reszty. A ten w czerwonej kurtce... Dałbym sobie rękę uciąć, że był takim samym szczylem jak ja. Czerwonowłosy westchnął i siadł na drugim końcu kanapy, uprzednio wciskając mi w dłoń szklankę wody. - Więc... krótko mówiąc, uratowaliśmy cię przed zakatowaniem przez Draculoidy. No i oczywiście przed dołączeniem do tej hordy bezwolnych żyjątek. - zmarszczył nos i zrobił krótką przerwę. Czułem na sobie jego wzrok, ale nie podniosłem głowy. - No, i nie mogliśmy cię tam zostawić, bo to by była już pewna śmierć, więc wzięliśmy cię tu i opatrzyliśmy... Spałeś dwa dni, ale jak widzę to żyjesz. - słychać było uśmiech w jego głosie. Pokiwałem głową, odstawiając szklankę i zacząłem bawić się krawędzią koszulki. Nieswojej koszulki. Chyba nawet nie chciałem wiedzieć czyja jest. Albo była.
- I... Co teraz ze mną zrobicie? - po dobrej chwili udało mi się w końcu wydobyć z siebie w miarę stabilny dźwięk. - Ja mogę wrócić do domu, nie będę wam zawadzał. - dodałem po chwili, łudząc się, że usłyszę "okay, możesz iść".
Skoro wychodziło na to, że już jestem bezpieczny, to chyba mogłem wracać? Był dzień, teraz mnie już nie napadną, prawda? - Chcę do domu. - usłyszałem swój cichy jęk. Nie powiedziałem tego świadomie, dlaczego? Nie chciałem wyjść na tchórza czy mamisynka, ale cóż, nie udało się. Jednak nie usłyszałem żadnych komentarzy. Tylko cisza, którą przerwał dźwięk puszki, odstawianej na twardy blat stołu.
- Nie możesz. - poderwałem spojrzenie do góry, słysząc obcy, zachrypnięty głos. - Nie możesz wrócić. Już jest za późno. - chociaż nie, nie był tak całkowicie mi nieznany. Najstarszy mężczyzna patrzył na mnie, nieco zmartwionym, współczującym spojrzeniem.
Dlaczego? Co to miało znaczyć, że jest niby "za późno"? Patrzyłem na nich wszystkich, szukając odpowiedzi, starając się skojarzyć jakiekolwiek fakty, ale... Nie, nie byłem zdolny do myślenia, jeszcze nie.
- Ale... Jak to "za późno"? - spytałem, marszcząc brwi. Nie rozumiałem nic z tego i chętnie usłyszałbym jakieś wytłumaczenie.
- Jesteś tutaj, więc musisz zostać. Nie możemy puścić cię z powrotem do Battery City, jeśli się dowiedzą, gdzie jesteśmy to będzie z nami krucho. Z tobą też. - odezwał się chłopak z afro, przeczesując dłonią włosy, które tym bardziej się napuszyły.
- The Killjoys. Nic ci nie świta? Ponoć takie dzieciaki jak ty nas znają. - czerwonowłosy uśmiechnął się tryumfalnie. The Killjoys. I już wiem skąd znam ten zachrypnięty głos, to on stał za tymi wszystkimi komunikatami z radia. Za tym wszystkim, czego słuchałem, odkąd rozniosła się wieść o tych dzieciakach, które postanowiły przeciwstawić się władzom. Serce mi przyspieszyło i jedyne co byłem w stanie zrobić to pokręcić głową. Zacisnąłem dłonie na materiale koszulki, uporczywie wbijając w nie wzrok, jakby bielejące knykcie były nagle interesujące.
- Nie, to niemożliwe, przecież... Przecież są te wszystkie plakaty i komiksy, i te wszystkie dzieciaki, które chcą was małpować, jak- - słowa niekontrolowanie wylatywały z moich ust, byłem w szoku.
Czysty szok i nic więcej. Bo jak inaczej to nazwać? Owszem, znałem ich, ale nigdy nie sądziłem, że są prawdziwi. Że te wszystkie rysunki, drukowane w tajemnicy przed B.L.I. to oni, ci sami, którzy siedzą teraz przede mną. To nie tylko czyjeś wyobrażenie, to nie twór na pokrzepienie serc. To prawdziwi ludzie. Rudzielec wyszczerzył zęby w uśmiechu, kiwając głową. Chyba o taką reakcję mu chodziło.
- Prawdziwi, z krwi i kości. To jest Jet Star, Kobra Kid, Cherri Cola i Dr. Death Defying, ale możesz na niego mówić po prostu D. A ja jestem Party Poison. - pokazał kolejno na chłopaka z afro, młodego blondyna, jednego ze starszych, który jak zauważyłem, miał białe pasemko na grzywce i najstarszego. Pokiwałem głową, nie bardzo wiedząc co mam robić.
- Uh, ja jestem Frank. Fajnie. Miło mi. - uśmiechnąłem się nerwowo, miętosząc bogu ducha winną koszulkę. - Czyli... Ja mam z wami tu zostać? Ja nic nie umiem, nie przydam się wam. - stwierdziłem niepewnie. Taka była prawda. Nie nadawałem się do tych wszystkich buntowniczych rzeczy. Umiałem grać na gitarze i to tyle. - ...Gdzie moja gitara? - spytałem jeszcze zanim ktokolwiek zdążył mi odpowiedzieć.
Reakcji nie dostałem od razu. Cała piątka tylko po sobie popatrzyła, jakby decydowali, kto ma odwalić brudną robotę. Najwyraźniej podjął się tego Cola, kręcąc lekko głową.
- Cóż, wiele z niej nie zostało, ale zebraliśmy co się dało, może... Nie wiem, nie uda się jej naprawić, ale pomyślałem, że mogłeś mieć do niej sentyment czy coś. Nie chciałem jej tak tam zostawić. - westchnął ciężko i podniósł się ze swojego zdezelowanego fotela, po czym udał się w stronę drzwi frontowych, zabitych deskami. W kącie, jak teraz dostrzegłem, stał mój futerał.
- Nie, nie trzeba. Później. - pokręciłem głową. To było za dużo, nie chciałem jeszcze do tego wszystkiego dokładać sobie takiego widoku.
- Nie miała dużych szans na przeżycie, sam chyba wiesz dlaczego. Przedmioty zakazane raczej długiego życia nie mają... - Cola stwierdził ponuro, delikatnie opierając futerał o deski, po czym znów na mnie spojrzał. - I nie mów, że się nie przydasz. Spójrz na nas. Jest nas piątka. Teoretycznie, mamy ze sobą te wszystkie dzieciaki, które chcą nas naśladować. Praktycznie? Jesteśmy sami. Nikomu się nie spieszy umierać za wolność. - mężczyzna skrzywił się opadając znów na fotel, który skrzypnął niebezpiecznie.
- Nie słuchaj go. Nie o umieranie tu chodzi, a o system. Nie wiem czy ty w ogóle jesteś świadomy tego, co robi Better Living Indistries. Tak nie może być, a jeśli chcemy to zmienić, potrzebny jest nam każdy. - mój wzrok przeniósł się na Poison, który mówił z przekonaniem godnym lidera... Chyba on tu rządził, tak mi się przynajmniej wydawało. Albo po prostu mówił za wszystkich.
- Ja... Nie wiem. Jeśli chcecie to zostanę. Skoro muszę. Ale ja naprawdę nic nie umiem. - spuściłem znów głowę w dół.
To było szalone. W te kilka dni moje życie całkowicie się odwróciło, jeśli by jeszcze liczyć to, co przespałem... Nie miałem już nic. Domu, rodziny, przyjaciół, nawet mojej gitary. Za to miałem ich, czy raczej oni mieli mnie. Grupa buntowników z misją, która teraz wydawała mi się naprawdę głupia. Bo co oni mogą osiągnąć, nawet ze mną. W szóstkę stawić czoła całemu światu? Nie widzę tego, nie widzę siebie w roli pieprzonego kamikaze.
- Nauczymy cię. - usłyszałem łagodny głos Jet-Stara.
Nie pocieszyło mnie to wcale.
Była tylko jedna możliwość zbadania tego. Z moich ust wydobyło się ciche stęknięcie, kiedy podniosłem się do siadu, starając się ignorować ból. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że nie mam na sobie koszulki, a moją klatkę i boki pokrywają opatrunki, niektóre przesiąknięte krwią. Za to w okolicach brzucha i żeber miałem niezbyt urokliwie wyglądające krwiaki. Żebra były chyba popękane albo połamane. Nie znam się, w każdym razie to uniemożliwiało mi głębsze oddychanie i jakieś zaawansowane ruchy. Dźwignąłem się na nogi, odpychając mocno od prowizorycznego łóżka. Bolało. Przesuwałem stopy po podłodze, póki moje dłonie nie znalazły się na drewnianej poręczy. Spojrzałem w dół, jednak ujrzałem jedynie kawałek podłogi jakiegoś krzesła. Nie za wiele. Poszedłbym tam, ale półnago nie czułem się zbyt pewnie, zwarzając na moje rany po tym pobiciu. Kątem oka dostrzegłem kawałek materiału i ściągnąłem z resztek balustrady coś, co chyba mogło być kiedyś koszulką... Nie było nawet aż tak brudne i rzeczywiście, po bliższych oględzinach okazało się, że to zwykły czarny tshirt z obciętymi rękawami. Zawsze coś. Miałem już swego rodzaju ubranie, tylko problem był taki, że nie bardzo mogłem się ruszać, a te schody nie wyglądały bezpiecznie. Może dam jakoś radę, trzeba spróbować... Wolałem już to, niż siedzieć w tym chaosie i zastanawiać się co ja tu właściwie robię.
Stopnie skrzypiały niemiłosiernie, jednak zatrzymałem się, jak tylko spomiędzy tych skrzypnięć dotarły do mnie skrawki rozmowy. Trzech, czterech... Czterech albo pięciu mężczyzn, tak mi się przynajmniej wydawało. To bardziej brzmiało jak spotkanie przy piwie niż banda morderców, czyhająca na moje życie. Chociaż, jaki morderca by mnie opatrywał? W sumie to nigdy nic nie wiadomo, psychopaty nie przewidzisz. Wziąłem głęboki oddech i zszedłem te kilka kolejnych stopni w dół, kurczowo trzymając się poręczy w obawie przed bolesnym upadkiem. Nie, nie widziało mi się jeszcze skręcić sobie karku na jakichś rozpadających się, wiekowych schodach. Niby prościej i szybciej, niż jakby mieliby mnie zabić, ale... Może jednak nie o to im chodziło, kimkolwiek byli.
Zatrzymałem się przy schodach. To chyba była kiedyś stacja benzynowa. Tak to przynajmniej wyglądało i trzeba było przyznać, że dół był znacznie czystszy niż góra. Z początku nikt nie zwrócił na mnie uwagi, więc miałem okazję się im przyjrzeć. Było ich pięciu. Dwóch z nich siedziało tyłem, za to trzech pozostałych widziałem wręcz idealnie. Jeden miał jaskrawoczerwone, półdługie i niezwykle potargane włosy, drugi, chyba młodszy, był blondynem w czerwonej kurtce, a trzeci miał całkiem zabawnie wyglądające, puszyste afro na głowie. W końcu jednak wzrok całej trójki powędrował ku mnie i nie powiem, żeby to było miłe doświadczenie. Musiałem wyglądać idiotycznie, stojąc jak kołek przy tych nieszczęsnych schodach, jeszcze bezwstydnie się w nich wgapiając. Spuściłem odruchowo spojrzenie w dół. Niech już sobie robią co chcą.
- O, żyjesz! A już się zastanawiałem czy nie wykopać ci dołka za domem - ktoś się zaśmiał, a ja podniosłem wzrok i automatycznie cofnąłem się w panice, kiedy czerwonowłosy się do mnie zbliżył.
- Że- jak- nie, zostaw mnie. Nie chcę dołka, dziękuję- - głos mi zadrżał, a w gardle czułem tą nieznośną gulę, która nie dawała mi wydobyć z siebie sensownego zdania. Zachwiałem się i już byłem przygotowany na upadek, kiedy poczułem ten sam uścisk, który podniósł mnie wtedy z zimnego bruku. Nie, niemożliwe. Że to niby on? Chociaż, jakby się tak zastanowić, to kto inny? Skoro znalazłem się tu z nimi wszystkimi, to na 99% to właśnie oni uratowali mi dupę.
- Spokojnie, nie zrobię ci krzywdy. Chodź, pamiętasz coś w ogóle? - rudzielec uśmiechnął się łagodnie i ostrożnie podprowadził mnie do kanapy przy stoliku. Pokręciłem głową i szybko wcisnąłem się w kąt, zagryzając wargę, by powstrzymać bolesne syknięcie. Spojrzałem krótko na wszystkich po kolei. Nigdy nie byłem dobry w ocenianiu wieku, ale ta dwójka, która wcześniej siedziała tyłem, na pewno była starsza od reszty. A ten w czerwonej kurtce... Dałbym sobie rękę uciąć, że był takim samym szczylem jak ja. Czerwonowłosy westchnął i siadł na drugim końcu kanapy, uprzednio wciskając mi w dłoń szklankę wody. - Więc... krótko mówiąc, uratowaliśmy cię przed zakatowaniem przez Draculoidy. No i oczywiście przed dołączeniem do tej hordy bezwolnych żyjątek. - zmarszczył nos i zrobił krótką przerwę. Czułem na sobie jego wzrok, ale nie podniosłem głowy. - No, i nie mogliśmy cię tam zostawić, bo to by była już pewna śmierć, więc wzięliśmy cię tu i opatrzyliśmy... Spałeś dwa dni, ale jak widzę to żyjesz. - słychać było uśmiech w jego głosie. Pokiwałem głową, odstawiając szklankę i zacząłem bawić się krawędzią koszulki. Nieswojej koszulki. Chyba nawet nie chciałem wiedzieć czyja jest. Albo była.
- I... Co teraz ze mną zrobicie? - po dobrej chwili udało mi się w końcu wydobyć z siebie w miarę stabilny dźwięk. - Ja mogę wrócić do domu, nie będę wam zawadzał. - dodałem po chwili, łudząc się, że usłyszę "okay, możesz iść".
Skoro wychodziło na to, że już jestem bezpieczny, to chyba mogłem wracać? Był dzień, teraz mnie już nie napadną, prawda? - Chcę do domu. - usłyszałem swój cichy jęk. Nie powiedziałem tego świadomie, dlaczego? Nie chciałem wyjść na tchórza czy mamisynka, ale cóż, nie udało się. Jednak nie usłyszałem żadnych komentarzy. Tylko cisza, którą przerwał dźwięk puszki, odstawianej na twardy blat stołu.
- Nie możesz. - poderwałem spojrzenie do góry, słysząc obcy, zachrypnięty głos. - Nie możesz wrócić. Już jest za późno. - chociaż nie, nie był tak całkowicie mi nieznany. Najstarszy mężczyzna patrzył na mnie, nieco zmartwionym, współczującym spojrzeniem.
Dlaczego? Co to miało znaczyć, że jest niby "za późno"? Patrzyłem na nich wszystkich, szukając odpowiedzi, starając się skojarzyć jakiekolwiek fakty, ale... Nie, nie byłem zdolny do myślenia, jeszcze nie.
- Ale... Jak to "za późno"? - spytałem, marszcząc brwi. Nie rozumiałem nic z tego i chętnie usłyszałbym jakieś wytłumaczenie.
- Jesteś tutaj, więc musisz zostać. Nie możemy puścić cię z powrotem do Battery City, jeśli się dowiedzą, gdzie jesteśmy to będzie z nami krucho. Z tobą też. - odezwał się chłopak z afro, przeczesując dłonią włosy, które tym bardziej się napuszyły.
- The Killjoys. Nic ci nie świta? Ponoć takie dzieciaki jak ty nas znają. - czerwonowłosy uśmiechnął się tryumfalnie. The Killjoys. I już wiem skąd znam ten zachrypnięty głos, to on stał za tymi wszystkimi komunikatami z radia. Za tym wszystkim, czego słuchałem, odkąd rozniosła się wieść o tych dzieciakach, które postanowiły przeciwstawić się władzom. Serce mi przyspieszyło i jedyne co byłem w stanie zrobić to pokręcić głową. Zacisnąłem dłonie na materiale koszulki, uporczywie wbijając w nie wzrok, jakby bielejące knykcie były nagle interesujące.
- Nie, to niemożliwe, przecież... Przecież są te wszystkie plakaty i komiksy, i te wszystkie dzieciaki, które chcą was małpować, jak- - słowa niekontrolowanie wylatywały z moich ust, byłem w szoku.
Czysty szok i nic więcej. Bo jak inaczej to nazwać? Owszem, znałem ich, ale nigdy nie sądziłem, że są prawdziwi. Że te wszystkie rysunki, drukowane w tajemnicy przed B.L.I. to oni, ci sami, którzy siedzą teraz przede mną. To nie tylko czyjeś wyobrażenie, to nie twór na pokrzepienie serc. To prawdziwi ludzie. Rudzielec wyszczerzył zęby w uśmiechu, kiwając głową. Chyba o taką reakcję mu chodziło.
- Prawdziwi, z krwi i kości. To jest Jet Star, Kobra Kid, Cherri Cola i Dr. Death Defying, ale możesz na niego mówić po prostu D. A ja jestem Party Poison. - pokazał kolejno na chłopaka z afro, młodego blondyna, jednego ze starszych, który jak zauważyłem, miał białe pasemko na grzywce i najstarszego. Pokiwałem głową, nie bardzo wiedząc co mam robić.
- Uh, ja jestem Frank. Fajnie. Miło mi. - uśmiechnąłem się nerwowo, miętosząc bogu ducha winną koszulkę. - Czyli... Ja mam z wami tu zostać? Ja nic nie umiem, nie przydam się wam. - stwierdziłem niepewnie. Taka była prawda. Nie nadawałem się do tych wszystkich buntowniczych rzeczy. Umiałem grać na gitarze i to tyle. - ...Gdzie moja gitara? - spytałem jeszcze zanim ktokolwiek zdążył mi odpowiedzieć.
Reakcji nie dostałem od razu. Cała piątka tylko po sobie popatrzyła, jakby decydowali, kto ma odwalić brudną robotę. Najwyraźniej podjął się tego Cola, kręcąc lekko głową.
- Cóż, wiele z niej nie zostało, ale zebraliśmy co się dało, może... Nie wiem, nie uda się jej naprawić, ale pomyślałem, że mogłeś mieć do niej sentyment czy coś. Nie chciałem jej tak tam zostawić. - westchnął ciężko i podniósł się ze swojego zdezelowanego fotela, po czym udał się w stronę drzwi frontowych, zabitych deskami. W kącie, jak teraz dostrzegłem, stał mój futerał.
- Nie, nie trzeba. Później. - pokręciłem głową. To było za dużo, nie chciałem jeszcze do tego wszystkiego dokładać sobie takiego widoku.
- Nie miała dużych szans na przeżycie, sam chyba wiesz dlaczego. Przedmioty zakazane raczej długiego życia nie mają... - Cola stwierdził ponuro, delikatnie opierając futerał o deski, po czym znów na mnie spojrzał. - I nie mów, że się nie przydasz. Spójrz na nas. Jest nas piątka. Teoretycznie, mamy ze sobą te wszystkie dzieciaki, które chcą nas naśladować. Praktycznie? Jesteśmy sami. Nikomu się nie spieszy umierać za wolność. - mężczyzna skrzywił się opadając znów na fotel, który skrzypnął niebezpiecznie.
- Nie słuchaj go. Nie o umieranie tu chodzi, a o system. Nie wiem czy ty w ogóle jesteś świadomy tego, co robi Better Living Indistries. Tak nie może być, a jeśli chcemy to zmienić, potrzebny jest nam każdy. - mój wzrok przeniósł się na Poison, który mówił z przekonaniem godnym lidera... Chyba on tu rządził, tak mi się przynajmniej wydawało. Albo po prostu mówił za wszystkich.
- Ja... Nie wiem. Jeśli chcecie to zostanę. Skoro muszę. Ale ja naprawdę nic nie umiem. - spuściłem znów głowę w dół.
To było szalone. W te kilka dni moje życie całkowicie się odwróciło, jeśli by jeszcze liczyć to, co przespałem... Nie miałem już nic. Domu, rodziny, przyjaciół, nawet mojej gitary. Za to miałem ich, czy raczej oni mieli mnie. Grupa buntowników z misją, która teraz wydawała mi się naprawdę głupia. Bo co oni mogą osiągnąć, nawet ze mną. W szóstkę stawić czoła całemu światu? Nie widzę tego, nie widzę siebie w roli pieprzonego kamikaze.
- Nauczymy cię. - usłyszałem łagodny głos Jet-Stara.
Nie pocieszyło mnie to wcale.